niedziela, 3 marca 2019

O progresie, którego nie ma - "Manchester By The Sea" (Nie do końca)recenzja #4 *zawiera spoilery*

Adnotacja: Ten tekst jest częściową parafrazą treści wspomnianej w Bibliografii. Zachęcam do zapoznania się z podanym źródłem.
Jako ludzie jesteśmy przyzwyczajeni do progresu; jest on obecny nie tylko w naszym życiu, ale też i sztuce wszelakiej - przecież tak ludzie zjawisko nie może zostać pominięte
w scenariuszu czy też  innym materiale źródłowym.
Bohater literacki, filmowy (czy jakikolwiek) dostaje od losu po zadku, by na końcu dzieła wyjść z tego wszystkiego obronną ręką i stać się lepszym człowiekiem. Nie ma w tym sumie nic nowego: oklepany motyw przemiany (głównie duchowej), otoczony historyjką dość tragiczną - czego by się można spodziewać?
Jednak w Manchester By The Sea jest inaczej - tu nie ma żadnego progresu. 
Mimo że bohater ma tyle okazji, by spojrzeć na to wszystko inaczej, wygrzebać się ze sterty metaforycznego gnoju, to tego nie robi, bo - choć może się to wydawać dziwne - nie o sam progres chodzi. 




Burzenie schematu

Widz jest przyzwyczajony do tego, by na ekranie, czy też czytając książkę, obserwować  dość utarty schemat, gdzie początkowo poznaje bohatera w jego szarej codzienności. Potem następuje punkt zwrotny, gdzie poznany bohater musi podjąć jakieś działanie (ahoj przygodo!), co jest związane z ogromną niechęcią i strachem, które przestają powoli mieć znaczenie, gdy ma się styczność z mentorem, kimś, kto pomoże głównej postaci w zmierzeniu się z demonami. W następnych scenach ukazuje się moment pierwszej potyczki z przeciwnościami losu (często też z samym sobą, bo przecież to główny bohater jest swoim największym wrogiem), zdania sobie sprawy z własnej siły i motywów działania,  by wszystko to, co nazywamy historią w filmie (lub innym dziele) mogło zmierzyć do jednego punktu, -  w książce The Writer's Journey, autorstwa C. Voglera, na którą się powołałam, nazywane jest to wejściem do najgłębszej jaskini -  miejsca, z którego nie ma już odwrotu. Oczywiście w tym punkcie pojawiają się plany działania, ostateczne przeszkody,  kolejno wręcz męka,  co utwardza charakter bohatera i zmienia go na lepsze. 

Tak, na samym końcu podróży, Drogi Czytelniku, pojawia ten motyw przemiany duchowej, gdzie bohater pokonując antagonistę, pokonuje także starą wersję siebie.
 Problem w tym, że w Manchesterze By The Sea zabrakło tych dwóch rzeczy:
1. Walki.
2. Przemiany (również duchowej).

Zatrzymajmy się, drogi Czytelniku, jeszcze dłużej przy tej przemianie. Czym ona jest? Jak można ją zdefiniować?

Według dzieła o tytule Przemiany duchowe jako kluczowe pojęcie psychologii rozwoju człowieka, by przemiana jednostki mogła być zaliczana do duchowych, musi - abstrahując od przyjęcia nowych wzorców kulturowych, gdyż w tym przypadku jest to nie tak ważny aspekt - pojawić się sytuacja, gdzie człowiek przekracza dawniej wyznaczone przez siebie granice, co artykuł przedstawia jako:
 Pokonanie postrzeganych przez podmiot ograniczeń w czasie, przestrzeni, w sferze relacji międzyludzkich oraz w obrębie własnych cech, takich jak zdolności i umiejętności. (..) -  Przemiany duchowe jako kluczowe pojęcie psychologii rozwoju człowieka, str. 7
Ma to sens,  prawda? Chodzi o stawanie się "lepszą wersją siebie".
Wróćmy teraz do walki: (czym jest walka, chyba nie muszę tłumaczyć) przyjmijmy, że to wyrabianie charakteru, odrzucając przy tym to, co dręczyło daną postać przez długi okres.

W filmie Kennetha Lonergana z 2016. główny bohater - Lee Chandler (w tej roli Casey Affleck) wcale nie zwalcza swoich demonów ani nie przechodzi żadnej kluczowej przemiany. Ba! Na przestrzeni klatek filmowych (np. w rozmowie z byłą żoną, za pomocą prostego
"Nie potrafię...") parę razy zdarzyło mu się udowodnić, że naprawdę nie chce tego robić (co jest całkowicie zrozumiałe, w końcu przeżył on ogromną tragedię - jego dzieci spłonęły w pożarze domu).

Michelle Williams w roli Randi Chandler
Nie, w przeciwieństwie do Randi (granej przez Michelle Williams), Lee nie potrafi "ruszyć do przodu" w jakikolwiek sposób. Zamiast tego pozostaje w miejscu, pozwalając, by jego własne demony jeszcze trochę się z nim pobawiły - przy pomocy retrospekcji czy snów.

Nie ma tej drogi ze startu do mety, której odbiorca tak w filmie wyczekuje.



Zniszczone schody do nieba

Każdy, kto kiedykolwiek zbudował jakieś "nowe niebo" znajdował moc do tego dopiero we własnym piekle... - przekład jednego z aforyzmów F. Nietzschego.
 Choć motyw utraty ukochanej osoby nie jest sztuce obcy (pojawia się przykładowo w Elegii o... [chłopcu polskim] Baczyńskiego, jak i omawianym już przeze mnie "Fokstrocie", to (przynajmniej takie odniosłam wrażenie) niewielu podejmuje się ukazania takiego bólu, jako czegoś, z czym człowiek nie jest w stanie sobie poradzić, niezależnie od tego, ile czasu minie. Być może przyczyna tego jest gdzieś zakorzeniona  w słynnym powiedzeniu:  "czas leczy rany".

W Manchester By The Sea  natomiast, reżyser pokazuje widzowi  rzecz zupełnie sprzeczną w stosunku do przytoczonej sentencji: coś nigdy nie zostanie do końca wyleczone, nigdy nie będzie dobrze, ale... to dobrze. Nie musi takie być. I tak nie będzie, nieważne, jak bardzo byś chciał.
Nie każdy musi przecież powoli budować przytoczone "nowe niebo". Nikt nie wymusza na Tobie drastycznych zmian, jeśli jeszcze nie pogodziłeś się z pewnymi rzeczami, chociaż na tyle, by ruszyć do przodu.  

Lee Chandler również nie buduje swojego "nowego nieba", biorąc pod swoje skrzydła syna (Lucas Hedges) tragicznie zmarłego brata (Kyle Chandler). Nie powraca do tytułowego Manchesteru, skupiając się na nowej perspektywie -  zamiast tego wraca do Bostonu, pozwalając by bratankiem zajął się ktoś inny.  Przy tym planuje stworzenie dodatkowego azylu dla Patricka, bo przecież przeżyli coś tak podobnego, a cierpieć razem zawsze jakoś lżej.
Nie wychodzi z piekła i prawdopodobnie jeszcze przez długi czas jeszcze w nim pozostanie, choć zdawało się, że fabuła potoczy się inaczej.

Przytoczona tragedia

Ten rozłam ukazany w filmie, dodaje mu olbrzymiego realizmu. 
W końcu niemożliwe jest, by w ciągu dwóch godzin (zarówno dosłownie , jak i w przenośni) wrak człowieka odrodził się niczym feniks z popiołów.
I tutaj, w Manchester By The Sea, wszystko próbuje widzowi to udowodnić: od muzyki (odpowiedzialny za nią jest Lesley Barber), chaotycznej, jakby wytrąconej z rytmu (niczym sam Lee), po metaforyczność w przedstawieniu; tj, odbijanie piłeczki, z którą przecież powinieneś sobie dać spokój i zająć się czymś innym. Pomimo tego, biegniesz po nią, gdy wypada Ci z ręki i zaczyna toczyć się po ziemi.


Na zdjęciu: Casey Affleck jako Lee Chandler
 i Lucas Hedges jako Patrick Chandler


Właśnie, niektóre rzeczy są jak ta odbijająca się piłeczka.

Dobrze, że chociaż można ją do kogoś rzucić.

marca 03, 2019 / by / 6 Comments

6 komentarzy:

  1. bardzo fajnie napisana recenzja która nie jest jedną z wielu ale czymś pisanym od serca z mądrym komentarzem i uwagami:) oby tak dalej! Obserwuję z miłą chęcią i zapraszam serdecznie do siebie:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Byle ktoś złapał tą piłeczkę :). Dzięki z słowa otuchy u mnie. Farmazony może i jeszcze będą, ale na inny temat. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Drobiazg. Cieszę się, że moje słowa komuś pomogły. :)

      Usuń
  3. Bardzo ciekawie napisana recenzja. Świetnie się ją czytało. ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak napisanej recenzji dawno nie czytałam, wykonałaś kawał świetnej roboty:-)

    OdpowiedzUsuń


Nie pogardzę drobną pamiątką w postaci konstruktywnego komentarza, który odnosi się do przedstawionej treści.
Często też odpowiadam, przez co może wywiązać się ciekawa dyskusja - ten element lubię najbardziej.

Zbłąkane duszyczki