piątek, 28 czerwca 2019

"It's lonely out in space on such a timeless flight (...)" - RocketMan (Nie do końca) recenzja #5 *zawiera spoilery*

Adnotacja: Tak, trochę się z tym zbierałam. W końcu mi się udało. Myślałam, że ten film jakoś szczególnie do mnie nie przemówi. Mijający tydzień, podczas którego dalej nagminnie słucham muzyki Eltona Johna przekonał mnie, jak bardzo się myliłam. (W sumie, to mogłam się tego spodziewać - przecież tyle pozytywnych recenzji nie bierze się znikąd.)




Zanim Elton John mógł poszczycić się życiem według iście bajkowego schematu (tj. "i żyli długo i szczęśliwie") w spokoju z mężem i dwójką dzieci, to - niestety - jak to często w takich przypadkach bywa, musiał spaść na dół. O tym, jak głęboki to był dół, wspomina wiele razy nawet i sam zainteresowany w wywiadach, poruszając temat piekła uzależnienia (nie tylko od substancji). Dodatkowo, nawet w Rocketmanie widz ma szansę, by usłyszeć to jedno - jakże dobitne i szczególne - zdanie, a mianowicie: "pieprzyłem wszystko, co się rusza".  

Taron Egerton jako Elton John.


W cekinach na scenie

 Głównego bohatera filmu Dextera Fletchera (tak, Drogi Czytelniku, dobrze zauważyłeś - to drugi reżyser Bohemian Rhapsody) poznajemy już na terapii grupowej. Tam, wśród innych uczestników, powoli zaczynać odkrywać swoje prawdziwe oblicze. Przyznaje się po kolei do wszystkiego: problemu z alkoholem, narkotykami, przesadnym wydawaniem pieniędzy, ale też wspomnianym wcześniej uzależnieniem od seksu. Dzięki temu Szanowny Oglądający jest w stanie odkryć historię tego zbłąkanego artysty od początku do końca, co może miejscami naprawdę zaskoczyć, o ile nie czytało się biografii Eltona Herculesa Johna. Widz obserwuje boleści małego Reggiego Dwighta, pierwsze sukcesy w grze na instrumencie, początek kariery i szukanie własnej tożsamości w całym tym powstałym chaosie. Niczym kostki domina, układa się przed nim (niekoniecznie krystalicznie czysta) historia o chłopaku, który panicznie wręcz szukał akceptacji i miłości, próbując zarabiać na pasji. 


Taron Egerton jako Elton John.

Przy czym nic nie jest tutaj podane łopatologicznie; nie ma czegoś w rodzaju wpajania na siłę poglądów czy też prób wymuszenia współczucia u odbiorcy. O nie, Rocketman nie należy
do kategorii przerysowanych i przelukrowanych laurek dla artysty (prawdopodobnie jest to zasługa zarówno Eltona Johna, jak i Fletchera, który miał możliwość swobodnie wyrażać własną wizję artystyczną). Zatem, należy zwrócić w tym miejscu uwagę na jedną rzecz: dzieło, o którym przyszło mi pisać, nie jest tak do końca filmem biograficznym - to biopic połączany z musicalem. Oczywiście wszystko w zamyśle reżysera.
Co za tym idzie? Cóż, Mój Drogi Czytelniku, dla przykładu chronologia nie zawsze musi się zgadzać; w Rocketmanie nie uświadczysz surowości czystej biografii. Jeśli mam być szczera,
to bliżej temu filmowi do sztuki teatralnej w stylu produkcji z Broadwayu. Produkcja ta bowiem napakowana została efektami, kolorem i przepychem (w połączeniu z niezastąpionymi cekinami), czyli czymś, czym szczycił się muzyk w latach 70' czy 80'. To twór tak specyficzny jak osoba, którego dotyczy. 

Na zdjęciu: T. Egerton, R. Madden
i Bryce Dallas Howard
w roli Sheili, matki artysty.


Oczy osoby uzależnionej


Spośród tych wszystkich wątków jednym z najważniejszych zdaje się być ten dotyczący przyjaźni Eltona z jego tekściarzem - Berniem Taupiniem. Dobrze, nie będę kryć - ta relacja to motor napędowy tego filmu. Po części jest to oczywiście wina świetnego duetu aktorskiego w postaci Tarona Egertona i Jaimiego Bella, jak i sposobu prowadzenia narracji przez te dwie godziny trwania seansu. Egerton i Bell zdają się mieć najwięcej czasu ekranowego, co bardzo dobrze wykorzystują, kreując coś tak pięknego (a zarazem realistycznego), że można rozpływać się w pozytywnych epitetach w celu określenia tego, co dzieje się przed oczami osoby po drugiej stronie szklanej bariery. Wyrazistość tej relacji jest w Rocketmanie czymś słodko - gorzkim, a zapewne dojdzie to do Ciebie, Czytelniku, po ostatniej scenie. Przyjaźń pomiędzy tą dwójką mężczyzn - dobitna oznaka zarówno samotności, jak i (w pewnym sensie) jej braku w przypadku głównego bohatera; to najbardziej zdrowa i najsilniejsza więź, jaką można zobaczyć przez te bite 120 minut. Niestety, ukazuje nam to dramat postaci jako człowieka nie potrafiącego znaleźć szczerej i prawdziwej miłości nawet w oczach matki czy (z pozoru) osoby darzącej go uczuciem (partnera oraz menadżera wokalisty gra Richard Madden i - co nie powinno nikogo dziwić - daje niezły popis charakteru i charyzmy) .
 Każdy w otoczeniu gwiazdy ma ją głównie za maszynę do zarabiania pieniędzy, co zresztą bardzo dobrze widać chociażby w scenie, gdy wokalista odurzony lekami zostaje wepchnięty na scenę.
Po prostu przedstawienie musi trwać za wszelką cenę.

Taron Egerton jako Elton John,
Richard Madden w roli Johna Reida.


Wraz z przekroczeniem pewnego progu ludzie mogą patrzeć na Ciebie zupełnie inaczej.
I oto tu chodzi. Wprawdzie, nie jest to usprawiedliwianie postępowania kogokolwiek (w myśl zasady: nic nie jest czarne ani białe), ale przyjęcie innej perspektywy.
 Perspektywy skrzywdzonego dziecka, które musiało przywdziać skorupę dorosłego. Pewnie, podkreślę to jeszcze raz: nie należy wszystkiego usprawiedliwiać nieszczęśliwym dzieciństwem, jednak weź proszę pod uwagę fakt, iż niektóre braki z ludźmi zostają. A takich niezwykle ciężko się pozbyć. 

 Tak więc, Rocketman to nie tylko musical - to opowieść. Opowieść o kimś, kto panicznie szuka (praktycznie nigdy nie zaznanej) miłości, a z bezradności ucieka w narkotyki, zakupoholizm, seks i alkohol. Dodatkowo, dochodzi jeszcze wątek orientacji seksualnej i starań dopasowania się do reszty społeczeństwa (ja tu tylko pragnę przypomnieć, że Elton John zawarł związek małżeński z kobietą, co patrząc na sytuację obu stron, nie było dobrym pomysłem, do czego artysta często odnosił się w wywiadach: Chciałem być dobrym mężem ponad wszystko, ale wyparłem to, kim naprawdę jestem.(...)).

Z kolorowej otoczki wyłania się obraz mentalnego brudu.

Taron Egerton i Jamie Bell
jako Elton John
i Bernie Taupin

My gift is my song


Fabuła ta nie pachnie nowością. Ba! To przykład klasycznej historii z progressem (tutaj odsyłam do The Writer's Journey, autorstwa C. Voglera), opatrzonej ładną kompozycją klamrową. Mimo to, całość broni się doskonale (też z powodu specyfiki w przedstawieniu). Ktoś mógłby rzec, że ten twór jest swoistym rozliczeniem się z przeszłością (przypomnę: Elton John czuwał nad scenariuszem, pilnował, by nic nie zostało przesłodzone). Szczególnie widać to w ostatnich scenach filmu, gdzie bohater decyduje pogodzić się ze wszystkim, co miało miejsce i go w jakikolwiek sposób ukształtowało; dosłownie obejmuje siebie z przeszłości, bo któż miałby to zrobić, jak nie on? Uświadamia sobie, że uzyskanie wewnętrznego spokoju oznacza tylko i wyłącznie akceptację.

Taron Egerton jako Elton John.


W tym miejscu mogłabym całość zakończyć, ale pozwolę sobie jeszcze rozpłynąć się przez chwilę nad tym, z jakim serduchem to wszystko zostało stworzone: film mógł kompletnie nie przypaść Ci do gustu, Drogi Czytelniku (albo kompletnie nie przypadnie, zakładając, iż spoilerujesz sobie przed seansem), ale nie zmieni to tego, ile wysiłku zostało w tę produkcję włożone (i to nie tylko ze strony ekipy produkcyjnej i statystów). Naprawdę, owy biopic jest niczym aktorski torcik z wisienką ( i tak, napisałam ten akapit głównie po to, by zwrócić uwagę, że nawet dziecięcy aktorzy mnie nie denerwowali - również śpiewem - a to rzadkość).
 Reasumując, jeśli miałabym porównać do czegoś to, co obejrzałam, to być może byłoby to ogromne pudełko prezentowe, wypchane cekinami, brokatem i ziarenkami gorczycy (wiesz, Drogi Czytelniku, tak jak w Mickiewiczowskich Dziadach). To próba pokazania nam wszystkim, którzy to oglądali lub oglądać będą, jak ważne jest, by nie zapomnieć o okazaniu miłości swojemu dziecku - również temu, które gdzieś tam zostało po okresie burzliwego rozrachunku z rzeczywistością.
czerwca 28, 2019 / by / 5 Comments

5 komentarzy:

  1. Przyznam szczerze, iż nie przepadam za filmami przedstawiającymi życie artystów gdyż pokazują bardzo ciemną stronę której nie chciałabym doświadczyć. Ale piosenki Eltona uwielbiam :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Niemal nie zdarza mi się podpisywać pod czyimś zdaniem tak teraz pod słowami pani :"So Alice" zrobię to bez zająknięcia. Dodam tylko ,że w moim przypadku, nie chcę znać życia twórców bo bruździ mi w moim obrazie stworzonym przez dzieło Dzieło jest moje i koniec a jeśli nie jest moje o znaczy że kupiłam odbitkę . Podobnie nienawidzę wypowiadających się aktorów według zasady ,że nawet małpa może doskonale odegrać rolę mędrca ale mędrcem nigdy nie będzie.

    OdpowiedzUsuń
  3. He was a great man :)

    Happy week end

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. He's still alive though. ;)

      Anyway, thanks a lot and same to you, Dear.

      Usuń
  4. kocham kino, jestem kinomaniaczką i uwielbiam taki pięknie napisane filmowe recenzje.
    Film widziłam i okresliłabym go mianem niezwykłego musicalu z elementami biografii. Bardzo dobrze zagrany, ciekawie prowadzone sekwencje musicalowe. Ten film to historia czlowieka- jego wrażliwości, ale takze tego do czego ta wrazliwość moze prowadzić - nałogi etc .

    OdpowiedzUsuń


Nie pogardzę drobną pamiątką w postaci konstruktywnego komentarza, który odnosi się do przedstawionej treści.
Często też odpowiadam, przez co może wywiązać się ciekawa dyskusja - ten element lubię najbardziej.

Zbłąkane duszyczki