Zanim Elton John mógł poszczycić się życiem według iście bajkowego schematu (tj. "i żyli długo i szczęśliwie") w spokoju z mężem i dwójką dzieci, to - niestety - jak to często w takich przypadkach bywa, musiał spaść na dół. O tym, jak głęboki to był dół, wspomina wiele razy nawet i sam zainteresowany w wywiadach, poruszając temat piekła uzależnienia (nie tylko od substancji). Dodatkowo, nawet w Rocketmanie widz ma szansę, by usłyszeć to jedno - jakże dobitne i szczególne - zdanie, a mianowicie: "pieprzyłem wszystko, co się rusza".
Taron Egerton jako Elton John. |
W cekinach na scenie
Głównego bohatera filmu Dextera Fletchera (tak, Drogi Czytelniku, dobrze zauważyłeś - to drugi reżyser Bohemian Rhapsody) poznajemy już na terapii grupowej. Tam, wśród innych uczestników, powoli zaczynać odkrywać swoje prawdziwe oblicze. Przyznaje się po kolei do wszystkiego: problemu z alkoholem, narkotykami, przesadnym wydawaniem pieniędzy, ale też wspomnianym wcześniej uzależnieniem od seksu. Dzięki temu Szanowny Oglądający jest w stanie odkryć historię tego zbłąkanego artysty od początku do końca, co może miejscami naprawdę zaskoczyć, o ile nie czytało się biografii Eltona Herculesa Johna. Widz obserwuje boleści małego Reggiego Dwighta, pierwsze sukcesy w grze na instrumencie, początek kariery i szukanie własnej tożsamości w całym tym powstałym chaosie. Niczym kostki domina, układa się przed nim (niekoniecznie krystalicznie czysta) historia o chłopaku, który panicznie wręcz szukał akceptacji i miłości, próbując zarabiać na pasji.Taron Egerton jako Elton John. |
Przy czym nic nie jest tutaj podane łopatologicznie; nie ma czegoś w rodzaju wpajania na siłę poglądów czy też prób wymuszenia współczucia u odbiorcy. O nie, Rocketman nie należy
do kategorii przerysowanych i przelukrowanych laurek dla artysty (prawdopodobnie jest to zasługa zarówno Eltona Johna, jak i Fletchera, który miał możliwość swobodnie wyrażać własną wizję artystyczną). Zatem, należy zwrócić w tym miejscu uwagę na jedną rzecz: dzieło, o którym przyszło mi pisać, nie jest tak do końca filmem biograficznym - to biopic połączany z musicalem. Oczywiście wszystko w zamyśle reżysera.
Co za tym idzie? Cóż, Mój Drogi Czytelniku, dla przykładu chronologia nie zawsze musi się zgadzać; w Rocketmanie nie uświadczysz surowości czystej biografii. Jeśli mam być szczera,
to bliżej temu filmowi do sztuki teatralnej w stylu produkcji z Broadwayu. Produkcja ta bowiem napakowana została efektami, kolorem i przepychem (w połączeniu z niezastąpionymi cekinami), czyli czymś, czym szczycił się muzyk w latach 70' czy 80'. To twór tak specyficzny jak osoba, którego dotyczy.
Oczy osoby uzależnionej
Każdy w otoczeniu gwiazdy ma ją głównie za maszynę do zarabiania pieniędzy, co zresztą bardzo dobrze widać chociażby w scenie, gdy wokalista odurzony lekami zostaje wepchnięty na scenę.
Po prostu przedstawienie musi trwać za wszelką cenę.
Taron Egerton jako Elton John, Richard Madden w roli Johna Reida. |
Wraz z przekroczeniem pewnego progu ludzie mogą patrzeć na Ciebie zupełnie inaczej.
I oto tu chodzi. Wprawdzie, nie jest to usprawiedliwianie postępowania kogokolwiek (w myśl zasady: nic nie jest czarne ani białe), ale przyjęcie innej perspektywy.
Perspektywy skrzywdzonego dziecka, które musiało przywdziać skorupę dorosłego. Pewnie, podkreślę to jeszcze raz: nie należy wszystkiego usprawiedliwiać nieszczęśliwym dzieciństwem, jednak weź proszę pod uwagę fakt, iż niektóre braki z ludźmi zostają. A takich niezwykle ciężko się pozbyć.
Tak więc, Rocketman to nie tylko musical - to opowieść. Opowieść o kimś, kto panicznie szuka (praktycznie nigdy nie zaznanej) miłości, a z bezradności ucieka w narkotyki, zakupoholizm, seks i alkohol. Dodatkowo, dochodzi jeszcze wątek orientacji seksualnej i starań dopasowania się do reszty społeczeństwa (ja tu tylko pragnę przypomnieć, że Elton John zawarł związek małżeński z kobietą, co patrząc na sytuację obu stron, nie było dobrym pomysłem, do czego artysta często odnosił się w wywiadach: Chciałem być dobrym mężem ponad wszystko, ale wyparłem to, kim naprawdę jestem.(...)).
Z kolorowej otoczki wyłania się obraz mentalnego brudu.
Fabuła ta nie pachnie nowością. Ba! To przykład klasycznej historii z progressem (tutaj odsyłam do The Writer's Journey, autorstwa C. Voglera), opatrzonej ładną kompozycją klamrową. Mimo to, całość broni się doskonale (też z powodu specyfiki w przedstawieniu). Ktoś mógłby rzec, że ten twór jest swoistym rozliczeniem się z przeszłością (przypomnę: Elton John czuwał nad scenariuszem, pilnował, by nic nie zostało przesłodzone). Szczególnie widać to w ostatnich scenach filmu, gdzie bohater decyduje pogodzić się ze wszystkim, co miało miejsce i go w jakikolwiek sposób ukształtowało; dosłownie obejmuje siebie z przeszłości, bo któż miałby to zrobić, jak nie on? Uświadamia sobie, że uzyskanie wewnętrznego spokoju oznacza tylko i wyłącznie akceptację.
Taron Egerton jako Elton John. |
W tym miejscu mogłabym całość zakończyć, ale pozwolę sobie jeszcze rozpłynąć się przez chwilę nad tym, z jakim serduchem to wszystko zostało stworzone: film mógł kompletnie nie przypaść Ci do gustu, Drogi Czytelniku (albo kompletnie nie przypadnie, zakładając, iż spoilerujesz sobie przed seansem), ale nie zmieni to tego, ile wysiłku zostało w tę produkcję włożone (i to nie tylko ze strony ekipy produkcyjnej i statystów). Naprawdę, owy biopic jest niczym aktorski torcik z wisienką ( i tak, napisałam ten akapit głównie po to, by zwrócić uwagę, że nawet dziecięcy aktorzy mnie nie denerwowali - również śpiewem - a to rzadkość).
Reasumując, jeśli miałabym porównać do czegoś to, co obejrzałam, to być może byłoby to ogromne pudełko prezentowe, wypchane cekinami, brokatem i ziarenkami gorczycy (wiesz, Drogi Czytelniku, tak jak w Mickiewiczowskich Dziadach). To próba pokazania nam wszystkim, którzy to oglądali lub oglądać będą, jak ważne jest, by nie zapomnieć o okazaniu miłości swojemu dziecku - również temu, które gdzieś tam zostało po okresie burzliwego rozrachunku z rzeczywistością.
Przyznam szczerze, iż nie przepadam za filmami przedstawiającymi życie artystów gdyż pokazują bardzo ciemną stronę której nie chciałabym doświadczyć. Ale piosenki Eltona uwielbiam :-)
OdpowiedzUsuńNiemal nie zdarza mi się podpisywać pod czyimś zdaniem tak teraz pod słowami pani :"So Alice" zrobię to bez zająknięcia. Dodam tylko ,że w moim przypadku, nie chcę znać życia twórców bo bruździ mi w moim obrazie stworzonym przez dzieło Dzieło jest moje i koniec a jeśli nie jest moje o znaczy że kupiłam odbitkę . Podobnie nienawidzę wypowiadających się aktorów według zasady ,że nawet małpa może doskonale odegrać rolę mędrca ale mędrcem nigdy nie będzie.
OdpowiedzUsuńHe was a great man :)
OdpowiedzUsuńHappy week end
He's still alive though. ;)
UsuńAnyway, thanks a lot and same to you, Dear.
kocham kino, jestem kinomaniaczką i uwielbiam taki pięknie napisane filmowe recenzje.
OdpowiedzUsuńFilm widziłam i okresliłabym go mianem niezwykłego musicalu z elementami biografii. Bardzo dobrze zagrany, ciekawie prowadzone sekwencje musicalowe. Ten film to historia czlowieka- jego wrażliwości, ale takze tego do czego ta wrazliwość moze prowadzić - nałogi etc .