Martin Luther King miał marzenie, The Chordettes niedawno zakończyły karierę, na ulicach pełno było kolorowych ptaków, wypatrywano komunistów na ogromną skalę, homoseksualizm często karano więzieniem, a do pewnych miejsc po prostu się nie chodziło.
Zwłaszcza, gdy los obdarzył Cię innym poziomem pigmentu w skórze.
Oto przed Tobą, Drogi Czytelniku, ukazuje się skrawek Ameryki z lat 60' XX wieku.
Bez stref 51
The Negro Motorist Green Book (termin "negro" jest nieco starszym obraźliwym określeniem osoby czarnoskórej) to przewodnik dla kierowców (tytuł wskazuje głównie grupę czarnoskórych kierowców), napisany przez Victora H. Greena. Pozycja pierwszy raz została opublikowana w 1936 roku. Książka zawiera listę miejsc bezpiecznych dla osób o innym kolorze skóry, tj. hotele, restauracje, motele itd. Zapytasz pewnie: "Po co to wszystko?".
Okładka wersji z 1940 roku. |
Musisz wiedzieć, że były to czasy segregacji rasowej, w których to lokale, gdzie obsługiwano jedynie białych przedstawicieli społeczeństwa stanowiły część amerykańskiej codzienności.
W sklepach, toaletach publicznych czy szkołach sytuacja wyglądała podobnie.
Do tego dochodziły również inne zakazy np. w postaci ograniczeń w poruszaniu się w nocy. Przykładowo, afroamerykańska rodzina. podróżując po północy samochodem, mogła zostać zatrzymana przez policję i spędzić trochę czasu za niezbyt przyjemnymi kratami.
Zatem nietrudno stwierdzić, że czasy przed 1964 rokiem, kiedy to w prawie wprowadzono małe zmiany dotyczące tolerancji (Ustawa o prawach obywatelskich), nie należały do spokojnych.
I tutaj wracamy do początku, gdzie jeden "człowieczek" wychyla się z szeregu i po zdobyciu dokładnych informacji, tworzy sobie książeczkę, mając przy tym nadzieję na lepsze czasy.
Czasy, gdy wyżej wspomniana nie będzie już potrzebna.
Tak utopijnych czasów niestety nie doczekał.
Candillakiem przez Stany Zjednoczone
Peter J. Farrelly (znany z reżyserowania głównie komedii pokroju filmu "Głupi i głupszy".) zabiera widza w podróż , gdzie na samym początku poznaje on Franka Vallelonga (w tej roli Viggo Mortensen), znanego jako "Tony Lip".
Poznany jegomość traci pracę w klubie Copacabana, ze względu na konieczność remontu tamtejszej placówki. Jako iż musi utrzymać żonę i dwóch synów, desperacko potrzebuje pieniędzy, Szczególnie, że nie może wiecznie wygrywać pięćdziesięciu dolarów w konkursie jedzenia hot- dogów na czas.
Tak się jednak złożyło, że trafia do domu dość ekscentrycznego muzyka z dyplomem doktora (Mahershala Ali).
Na zdjęciu: Mahershala Ali jako Don Shirley |
O ile otoczenie w jakim się znalazł - mieszkanie z fortepianem, pełne afrykańskich ozdób
i pamiątek z podróży - go zniechęca, to parę scen później widz ma przed oczami scenę wyjazdu razem z nowym pracodawcą w trasę po Ameryce (z wyraźnym zaznaczeniem Południa, gdzie rasizm czaił się nawet w kałużach na drodze).
i pamiątek z podróży - go zniechęca, to parę scen później widz ma przed oczami scenę wyjazdu razem z nowym pracodawcą w trasę po Ameryce (z wyraźnym zaznaczeniem Południa, gdzie rasizm czaił się nawet w kałużach na drodze).
Na zdjęciu: Viggo Mortensen jako "Tony Flip" Vallelonga i Mahershala Ali w roli Dona Shirley |
Teraz już rozumiesz, Mój Drogi?
Doktor Don Shirley potrzebował kogoś na kształt szofera i ochroniarza.
Tak więc, Włoch z Bronxu i muzyk z kocykiem na nogach wyruszają niebieskim Candillakiem właśnie daleko na południe, by ten drugi mógł dawać koncerty jazzowe jako część "Don Shirley Trio", grając na specjalnie przygotowanym modelu fortepianu.
W trakcie podróży obydwaj bohaterowie
zaczynają coraz lepiej się dogadywać, czego przykładem może być scena z kurczakami z KFC (śmiałam się jak głupia, przyznaję), gdzie Tony uczy Dona, jak poprawnie wyrzucić kość skrzydełka przez okno samochodu.
zaczynają coraz lepiej się dogadywać, czego przykładem może być scena z kurczakami z KFC (śmiałam się jak głupia, przyznaję), gdzie Tony uczy Dona, jak poprawnie wyrzucić kość skrzydełka przez okno samochodu.
W międzyczasie widz wraz z głównym bohaterem otrzymuje również lekcję moralności według siódmego przekazania
z Dekalogu, gdzie główną gwiazdą sceny jest... zielony jadeit z małego stanowiska
z "rupieciami na szczęście".
z Dekalogu, gdzie główną gwiazdą sceny jest... zielony jadeit z małego stanowiska
z "rupieciami na szczęście".
Patrząc na tylną okładkę...
Abstrahując już od samego przedstawienia bohaterów na zasadzie opozycji: erudyta
z dyplomem o wysokim poziomie kultury osobistej - naciągacz z biednej dzielnicy, który swoją edukację zakończył na szóstej klasie, to takie ukazanie rzeczywistości nadaje całokształtowi jeszcze większej głębi. Warto też zwrócić uwagę na dynamiczność akcji, jeśli chodzi o ten aspekt - bohaterowie nie pozostają w tych samych rolach, wzajemnie uczą się od siebie, w skutek czego przechodzą wewnętrzną przemianę.
z dyplomem o wysokim poziomie kultury osobistej - naciągacz z biednej dzielnicy, który swoją edukację zakończył na szóstej klasie, to takie ukazanie rzeczywistości nadaje całokształtowi jeszcze większej głębi. Warto też zwrócić uwagę na dynamiczność akcji, jeśli chodzi o ten aspekt - bohaterowie nie pozostają w tych samych rolach, wzajemnie uczą się od siebie, w skutek czego przechodzą wewnętrzną przemianę.
Na zdjęciu: Viggo Mortensen jako "Tony Flip" Vallelonga i Mahershala Ali w roli Dona Shirley |
W filmie zostało to dość dobrze przedstawione, gdy Doc Shirley -
człowiek z nienaruszalnymi dotąd zasadami i wysokimi wymaganiami zarówno do instrumentu, jak i samego siebie - porzuca pomysł zagrania dla przedstawicieli snobistycznego środowiska, by kilkanaście minut później grać dla tłumu w barze.
Tak, w barze. Bez specjalnego instrumentu, bez pozostałych członków swojego dotychczasowego zespołu. Tylko on, stary fortepian i pasja, którą chce dzielić się z innymi.
Jeśli zaś chodzi o Tony'ego, to pozwolę sobie oszczędzić Ci większej ilości spoilerów.
Powoli do meritum.
To, co szczególnie podobało mi się w "The Green Book" - jeśli mówimy o technicznej stronie produkcji z 2018. roku (Tak, podkreślam tutaj rok, ach ta dystrybucja!) - to zdjęcia (autorstwa Seana Portera)
i muzyka (odpowiedzialny za nią jest Kris Bowers). Te dwa elementy tworzą naprawdę genialny klimat lat 60', a barwy są bardzo przyjemne dla oka.
(Poza tym, chyba nie pogardzisz, Drogi Czytelniku, Arethą Franklin, prawda?).
Im bardziej widz zagłębia się w fabule, tym bardziej dociera do niego dramat tamtego okresu, sprytnie owinięty (jak cukierek) w papierek z wydrukowanym i jakże błyszczącym napisem "KLIMAT".
Owszem, może się powtarzam (jak zwykle), ale spójrz na to w ten sposób: dzięki temu może uderzyć Cię absurdalność lat 60': czasy dzieci kwiatów, ruchów pacyfistycznych, wolnej miłości i walki z brutalną siłą pieniądza przestają być takie magiczne, gdy człek się zetknie nawet z okładką książki, która od pierwszej strony zdaje się krzyczeć w stronę czytającego: "TYLKO NA TYCH TERENACH MOŻESZ CZUĆ SIĘ BEZPIECZNIE!".
Coś tu nie pasuje, nie uważasz?
i muzyka (odpowiedzialny za nią jest Kris Bowers). Te dwa elementy tworzą naprawdę genialny klimat lat 60', a barwy są bardzo przyjemne dla oka.
(Poza tym, chyba nie pogardzisz, Drogi Czytelniku, Arethą Franklin, prawda?).
Im bardziej widz zagłębia się w fabule, tym bardziej dociera do niego dramat tamtego okresu, sprytnie owinięty (jak cukierek) w papierek z wydrukowanym i jakże błyszczącym napisem "KLIMAT".
Owszem, może się powtarzam (jak zwykle), ale spójrz na to w ten sposób: dzięki temu może uderzyć Cię absurdalność lat 60': czasy dzieci kwiatów, ruchów pacyfistycznych, wolnej miłości i walki z brutalną siłą pieniądza przestają być takie magiczne, gdy człek się zetknie nawet z okładką książki, która od pierwszej strony zdaje się krzyczeć w stronę czytającego: "TYLKO NA TYCH TERENACH MOŻESZ CZUĆ SIĘ BEZPIECZNIE!".
Coś tu nie pasuje, nie uważasz?
Natomiast, czynnikiem, który może przeszkadzać w odbiorze jest montaż - nieco udziwniony w pewnych momentach. Oczywiście, pozwolę sobie tutaj na zachowanie subiektywności, niemniej radzę: uważaj na montaż.
Ktoś mógłby filmowi zarzucić jeszcze tak poważny zarzut, jakim jest przejaskrawienie rzeczywistości. W końcu, w ostatnich czasach Hollywood "lubuje" się w takich historiach przesiąkniętych wątkami walki z rasizmem czy nietolerancją ogólnie, niezależnie od płaszczyzny.
Tyle, że nie.
Widzisz, Drogi Czytelniku, są dwa czynniki, które poddają w wątpliwość takie podejście (nie mówię już o tym, jakie jest to krzywdzące, bo nie chcę zabrzmieć zanadto moralizatorsko): otóż historia ukazana w "The Green Book" jest inspirowana historią prawdziwą,
z uwzględnieniem dość solidnego materiału źródłowego. (Przy produkcji pracował też syn głównego bohatera.) Poza tym, świat tam przedstawiony nie jest bynajmniej fikcją literacką, o czym można się przekonać chociażby czytając artykuły o wspomnianym wyżej "turystycznym" przewodniku.
Nie zmienia to faktu, że historia może się nie podobać, co jest całkowicie zrozumiałe.
Wolność, równość....?
Mimo wszystko, doradzam wystrzeganie się spisywania na straty The Green Book", tylko dlatego, że jest tam omawiany niewygodny aspekt historii.
Źródło: history.com |
Patrząc na dzieje ludzkości, może kolejny taki "pacyfistyczny manifest" nie zaszkodzi, a nawet zostanie gdzieś głęboko w pamięci i da do myślenia.
W końcu to tylko jedna kropla w morzu jej podobnych.
fajnie
OdpowiedzUsuńświetny post! z niecierpliwością czekam na następny.
OdpowiedzUsuńWłaśnie zaczęłam czytać nową książkę i jestem już uzależniona!
OdpowiedzUsuń